Fragment wspomnień Pani Genowefy Banach z domu Bigos.
Moje zabawy z dzieciństwa to głownie: berek, palant, gra w klasę i chowanego. Była też jazda na fajerce lub obręczy z koła od roweru. Jazda na fajerce polegała na tym, że brało się fajerkę z blachy i pogrzebacz i na tym się jeździło. Blacha to piec kuchenny, ale wtedy mówiło że się gotuje na blasze, pali pod blachą itd. A obręcz to koło od roweru bez szprych, dorabiany był specjalny haczyk z drutu i też się jeździło z górki na pazurki, na wyścigi. A poza tym dzieci miały obowiązek paść krowy, owce czy gęsi. Najfajniej było jesienią, bo był tak zwany ogół. Krowy chodziły po wszystkich łąkach, a my dzieciaki piekliśmy ziemniaki, była bardzo dobra wyżerka i fajna zabawa. Skakało się przez ognisko, na pewno to głupie i niebezpieczne, ale dzieciaki muszą się wyżyć. Gdy już byłam w siódmej klasie, uzgodniliśmy z pozostałymi uczniami, że lekturę będziemy czytać wieczorami wspólnie. W ten sposób 2 lub 3 razy w tygodniu spotykaliśmy się kolejno u każdej uczennicy. To była frajda przeczytaliśmy jeden lub dwa rozdziały, a reszta to były wygłupy, albo pieczenie cukierków. Każda przynosiła po trochu cukru i były robione irysy albo krówki w zależności, co dodaliśmy do cukru wodę czy mleko. Zazwyczaj były to mordoklejki, ale w moich czasach był to rarytas. Było też przebieranie się za różne postacie, za diabłów i aniołów. Od czasu do czasu. Pan Szymajda pozwalał nam czytać w szkole. Tam było najfajniej, nie było czytania lektury, tylko różne gry i wygłupy. Zamykaliśmy się w szkole przychodziły chłopaki pozakrywali okna mapami ze stojaka. Graliśmy w różne gry i opowiadaliśmy przeróżne historie. Czytanie było przy lampie naftowej, bo wtedy Lubocz nie miała prądu. Już później po skończeniu szkoły spotykaliśmy się wieczorami. Chodziło się z tzw. robotą. Polegało to na tym, że robiliśmy robótki ręczne to jest haftowanie wyszywanie i robótki na drutach. Robiliśmy skarpety, swetry oraz wyszywaliśmy serwetki, obrusy i jaśki, bo wtedy była na to moda. A jeszcze szydełkowaliśmy i to wszystko przy lampie naftowej. Dopiero na początku lat sześćdziesiątych z elektryfikowano Lubocz. To dopiero była radość jak zabłysło światło w żarówce. Na początku, co chwila się zapalało, czy rzeczywiście to światło jest, po prostu trudno było uwierzyć. Wtedy zaczęło się inne życie, można było włączyć radio czy adapter „Bambino” bo taki miałam.